Quantcast
Channel: chwila... tylko ona jest istotna... przez chwilę...
Viewing all 567 articles
Browse latest View live

kolanko pokoju czyli o wydrążeniach wzdłużnych

$
0
0
Bardzo lubię dla sportu analizować sobie ciekawostki językowe, etymologię różnych zwrotów, związki pomiędzy nimi. Weźmy na ten oto przykład taki "taniec na rurze". Gramatycznie poprawniej wydaje się być "przy rurze", bo jednak tancerka zwykle więcej czasu spędza "przy", niż "na". Można też zaryzykować słówko "pod" /co chyba ma miejsce na fotce?/...
No dobrze, ale skąd się ta cała rura była wzięła? Oryginalnie sama sztuka tańca z użyciem owego rekwizytu /obiektu?/ nazywa się "pole dancing". Słowo "pole" ma wiele znaczeń. Pisane z dużej litery to "Polak". Może to być "biegun" /ale bynajmniej nie ten od konia/. Najczęściej jednak oznacza pal, drąg, słup, pręt, tyczkę lub ze staropolska KÓŁ. Zauważmy, że żaden z tych przedmiotów nie nosi głównego znamienia rury, czyli wydrążenia wzdłużnego. Czyli polskie określenie "rura" jest jednak trafniejsze, gdyż większość owych kołów używanych do tańca wspomniane wydrążenie posiada. Poza tym jakby to brzmiało, gdyby napisano, że "Baśka tańczyła na kole z Azją zatkniętym na jego wierzchołku"? Bo od kiedy to koło ma wierzchołek?...
...
Jednak nie każda rura jest drągiem, czasem bywa kolankiem...
Ale o tym już w drugiej części posta...
..
Druga część to nie mój tekst, lecz cytat znaleziony w necie. No, i co z tego, że nie jest on mój? Nie tylko Ja tworzę zabawne teksty, inni też to potrafią. Tak?...
Jedziemy:
"DEKLARACJA WIARY
hydraulików katolickich, czeladników i uczniów cechów wodnokanalizacyjnych w przedmiocie grubości i giętkości rur.
Nam – hydraulikom – powierzono strzec tego, żeby każdą rurę dało się przetkać…
1. WIERZĘ w jednego Boga, Pana Wszechświata, który stworzył każdą rurę, kolanko, trójnik, czyszczak, mufę, nasuwak, napowietrzacz i obejmę do rur.
2. UZNAJĘ, iż rura, będąc darem Boga, jest święta i nietykalna:
- rura podlega prawom natury, ale naturę stworzył Stwórca,
- moment gięcia rury, jej łączenia metodą spawania lub zagniatania oraz zatykania i przetykania zależy wyłącznie od decyzji Boga. Jeżeli decyzję taką podejmuje człowiek, to gwałci nie tylko podstawowe przykazania Dekalogu, popełniając czyny takie jak dziurawienie, wyszczerbianie, sztuczne przetykanie, ale poprzez odkształcanie odrzuca samego Stwórcę.
3. PRZYJMUJĘ prawdę, iż długość i średnica rury dane przez Boga są zdeterminowane technologicznie i są sposobem istnienia rury. Są nobilitacją, przywilejem, bo rura została wyposażona w przymioty, dzięki którym rurami płyną woda i fekalia, przez co rury stają się „współuczestnikami Boga Samego w dziele przepływania” – powołanie do przepływu jest planem Bożym i tylko wybrane przez Boga i związane z Nim świętym sakramentem przepływania rury mają prawo przewodzić wodę i nieczystości, które stanowią sacrum miedzi, stali i polichlorku winylu.
4. STWIERDZAM, że podstawą godności i wolności hydraulika katolika jest wyłącznie jego klucz francuski oświecony Duchem Świętym i nauką Kościoła i ma on prawo działania zgodnie z gwintem i etyką wodnokanalizacyjną, która uwzględnia prawo sprzeciwu wobec działań niezgodnych z normami nagwintowania.
5. UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad prawem ludzkim
- aktualną potrzebę przeciwstawiania się narzuconym nienaturalnym metodom łączenia rur, np. spawania na zimno,
- potrzebę stałego pogłębiania nie tylko wiedzy zawodowej, ale także wiedzy o antropologii kształtki i teologii nasuwaka.
6. UWAŻAM, że – nie narzucając nikomu swoich poglądów, przekonań – hydraulicy katoliccy mają prawo oczekiwać i wymagać szacunku dla swoich poglądów i wolności w wykonywaniu czynności zawodowych zgodnie z sumieniem swoich kombinerek"...
...
Część muzyczna również dotyczy tematu "rura"...
Ale to jest jeszcze inny rodzaj rury...

kobieta z dzieckiem na spacerze czyli wierzch urojony

$
0
0
Jeny!!! Akcja, sensacja, konsternacja!!!...
Jak donosi ulubiony organ konserwatywnych buraków:
"Kim Z BIUSTEM NA WIERZCHU! Tak spaceruje z dzieckiem"...
To się porobiło, prawda?...
Z biustem!...
Na wierzchu!...
Z dzieckiem na spacerze do tego!...
Jak żesz tak można? Kto to słyszał? Boga się kobita nie boi...
Toż to wstydu trza nie mieć i szacunku do siebie...
Ubrałaby się przyzwoicie, poszła do kościoła...
Tam by się dowiedziała przynajmniej, co i jak...
Ale poczytajmy dalej: "Na spacer z małą North Kim założyła obcisłe czarne spodnie oraz top z dekoltem do pępka"...

Ten dekolt to już jest kompletny skandal...
Filuję /===TU===/...
Obejrzałem starannie wszystkie fotki...
Wała!!!...
Nie ma biustu NA WIERZCHU...
Nie ma też dekoltu DO PĘPKA...
No, ni cholery nie ma i nie chce być inaczej...
Czyli co?...
Kolejne kołtuńskie, politpoprawne łgarstwo...

/W ich żargonie określane jako "nazywanie rzeczy po imieniu"... 
O braku wiedzy na temat lokalizacji pępka już nie wspomnę/... 
Na szczęście niektóre komentarze okazały się być na poziomie...
Na przykład ten: "Przecież ja też codzienne chodzę z dzieckiem na spacer tak ubrana"...
I tym optymistycznym akcentem...
Aha, jeszcze jakaś muzyka, zgodnie z procedurą...
Nie będzie to jednak nic z repertuaru Kim Kardashian...
Pępek pępkiem, ale śpiewać ta Pani tu nie będzie...
W zastępstwie posłuchamy czegoś znowu nie na temat...
Ale za to porządnie, zgodnie z duchem tego bloga...

po przerwie czyli pejzaż z badmintonem

$
0
0
Trzy Korony?...
Trzy Gracje?...
Po grecku Trzy Charyty...
Po polsku Szarytki...
Siostry zresztą...
Oj tam, oj tam...
Niech już będzie Trójca Święta...
To mało istotne...
Fotkę zamieścić obiecałem...
Słowa dotrzymałem...
Tyle w temacie badmintona...
Teraz tekst...
Wała...
Tekstu nie będzie...
Chwilowo...
/Poważniejszy tekst będzie w następnym poście/...
Na razie się bawimy...
Czyli...
Przechodzimy do części muzycznej...
Dziś Ukraina rulez...

nic na siłę czyli dwa jubileusze

$
0
0
Kombinowałem poważniejszy post, ale za dużo mam ostatnio poważności w realu, by sobie fundować dodatkową poważność. Niemniej jednak tematu nie odpuszczę i ten post się kiedyś ukaże. Mało bywam słowny, jeśli chodzi o zapowiadane posty, więc ich nie zapowiadam, ale tym razem zrobię wyjątek...
...
Tymczasem zaś coś rozrywkowego. Jaka może być fajna rozrywka o tej porze? To nie jest trudna zagadka. Oczywiście nie jest to rozrywka dla każdego. Nie każdy pragnie się bawić w spartańskich warunkach pola namiotowego, nie każdy też lubi graną tam muzykę. Dlatego nic na siłę. Niestety niektórzy z tych, którzy nie lubią takiej zabawy, kłamią na temat Przystanku Woodstock jak najęci. Wmawiają innym, że cała ta impreza sprowadza się tylko do taplania w błocie, ćpania /alkoholu i nie tylko/, bijatyk i jednej wielkiej ruji, tudzież poróbstwu. Owszem, jest błotko. Ale tylko dla amatorów, nieobowiązkowe. Toć to nie jest jakiś "zlot nienawiści" kołtunerii, gdzie jest zero luzu, gdzie wszyscy muszą "równo kasłać". Zdarzają się też sporadycznie patologie, jak to na każdej imprezie masowej. Ktoś narozrabia, ktoś zaćpa ponad miarę. No cóż, nie każdy umie się bawić. Ale nie jest to norma, reguła, lecz margines. Regułą jest śmiech, uśmiech, humor, spontan, przyjazna atmosfera, luzacki klimat, pozytywna energia. Nie piszę tego bynajmniej po to, by powtarzać truizmy, oczywiste oczywistości. Po prostu zawsze mnie wkurzała, wkurza, będzie wkurzać ludzka zawiść objawiająca się syndromem "psa ogrodnika"...
Nic z tym się za wiele jednak nie zrobi. Zawiść kołtunów, głupoli wszelkiego sortu istniała od zawsze. I nie pomoże tu powtarzanie im "nie wiesz, to się nie odzywaj". Pozostaje nam jedynie ich olać, niczym się nie przejmować. Co najwyżej napisać sobie na ten temat lekkiego, dość banalnego posta...
...
Acid Drinkers od zawsze gości na Przystanku. W tym roku fetują ćwierćwiecze działalności. Więc może przypomnijmy sobie z tej okazji ich debiutancki album, którym wdarli się byli do ścisłej ekstraklasy światowego metalu...
I do tej pory ani myślą z tej superligi spaść...

eksperyment czyli wolność słowa ma urlop

$
0
0
Blogowanie można podzielić na dwa bazowe działy. Tworzenie postów oraz politykę prowadzenia forum na swoim blogu... 
Koniec wykładu, czas na dwa słowa na temat mojej polityki. Jest ona bardzo prosta. Jako zaciekły wróg cenzury, nie moderuję komentarzy. Każdy może napisać to, co tylko chce. Wychodzę oto bowiem z optymistycznego założenia, że każdy /nawet takie dno, jak niejakie "różowe misio"/ ma swój rozum, więc nie chcę dyktować nikomu, jakie komentarze ma czytać, jakie nie. Jeśli nawet zamelduje się na forum troll, to nie mam zamiaru fałszować prawdy o świecie kasując jego wypowiedź. Trolle istnieją, więc nie widzę powodu bać się ich wypowiedzi i udawać, że ich nie ma...
Prawo do kasowania zastrzegam sobie tylko w jednym przypadku /stąd to "99,99%" w "Regułach gry na forum"/. Przez całe dziewięć lat istnienia tego bloga miał miejsce tylko raz, zresztą do tej pory mam wątpliwości, czy postąpiłem słusznie. Kwestię kasowania na życzenie autora komentarza pomijam, bo to zupełnie inna bajka...
Od czasu do czasu docierają jednak do mnie sygnały, sugerujące bym swoją politykę zaostrzył. Moją odpowiedź zamieściłem powyżej, dalej dyskutować o tym nie mam zamiaru...
Ale, niemniej jednak, to...
Wspomniane sygnały wysyłają mi osoby na tyle sensowne, tudzież sympatyczne, że postanowiłem wykonać w ich stronę pewien ukłon. Ten ukłon to eksperyment polegający na czasowym zawieszeniu "Reguł gry". Pojęcia nie mam, co z tego wyniknie, wiem jedynie, że na pewno będzie dość upierdliwie dla wszystkich /ze mną włącznie/. Od zaraz /jak tylko coś tam pogmeram przy ustawieniach/ wszystkie komentarze będą podlegać procesowi moderacji. Żeby było zabawniej, nie podam kryteriów, którymi się będę kierował. Jedno jest tylko pewne, że nie będzie to kryterium osobowe, czyli każdy desygnat swojego nicka nadal będzie miał szansę tu zaistnieć. Obiecuję, że nie przyzwyczaję do tej sytuacji...

A może jednak tego nie obiecywać? Nie, nie obiecuję. Tak będzie uczciwiej. W końcu ten eksperyment jest po to, by sprawdzić, co jest lepsze, co normalniejsze, optymalniejsze?...
Jakby nie było, to tylko blog...
...
Dziś gra "najbardziej męski z męskich" /tak mówią/, czyli niejaki Lemmy, o którym wiewiórki ćwierkają, że tyle ma w sobie alko oraz koki, że transfuzja czystej krwi by go zabiła...
Plus przeurocze dziewczyny z Girlschool, w których kobiecość nikt nie śmie wątpić, bo mu urządzą "1410 - bis" z gagiem finałowym zwanym "Śmierć Wielkiego Mistrza"...

nieco poważniej czyli dotrzymuję obietnicy

$
0
0
Obiecałem nieco poważniejszego posta, więc niech się stanie. Co prawda pewne wątki są już mocno oklepane i obdyskutowane na forum tego bloga, ale emocje każą mi to jeszcze raz uruchomić. Emocje, bo napotkałem kiedyś w necie pewną wypowiedź, która choć nie mówi o niczym nowym, to jednak mnie nieco poruszyła...
Cytuję bez korekt redaktorskich:
"Co rano patrze w lustro łazienkowe i się nie poznaję :( To na pewno nie ja z tymi rozstępami, wiszącym brzuchem, dziwnymi piersiami, ja tak nie wyglądam!!! A jednak ,i wtedy słyszę płacz córki z pokoju obok, tak nie chciałam ciąży ale miałam wybór, albo rozwód albo dziecko. Nie kocham siebie i za mało kocham to dziecko które zdeformowało mi ciało i zabrało uwagę męża dla którego uczuć przecież urodziłam, to niesprawiedliwe a gdy o tym komuś chce powiedzieć widzę szok, oburzenie a nawet pogardę"...
Zacznijmy chronologicznie, czyli jak do tego doszło? Relację mamy dość lapidarną, ale nie pozostawiającą najmniejszej wątpliwości. Miał miejsce podły, ohydny szantaż. Dokładnie nie wiadomo, co się stało, ale warianty widzę dwa. Albo parcie chłopa na miłość BEZ antykoncepcji, albo jego sprzeciw na usunięcie niechcianej ciąży...
Pierwszy przypadek znałem osobiście. Mąż, fanatyczny katol, dla którego antykoncepcja to "złooo" tak zmanipulował żonę, że rodziła posłusznie jak króliczka. Przy piątym porodzie zmarła, bo była drobnej konstrukcji fizycznej. Obecnie ona robi za "świętą", on zaś za "herosa", który daje radę i stadko dzieci ze skromnych dochodów utrzymuje. Byłbym fałszywy, gdybym również nie podziwiał tego, że daje radę. Niemniej jednak w ostatecznym bilansie on jest w moich oczach gwałcicielem i zabójcą swojej żony, ona zaś ofiarą...
Drugi przypadek również znałem osobiście, nawet jakiś czas temu opisywałem go na blogu. Dlatego przypomnę w skrócie. Była para, która umówiła się była na "no baby" /do odwołania, aż przyjdzie odpowiedni czas/. Jednak ponieważ nie ma stuprocentowej antykoncepcji i w ciążę można zajść nawet przez przysłowiowy "wspólny ręcznik", stało się to, co się miało nie stać. Tu chłop stracił przysłowiowe "jaja", próbował złamać umowę, zaczął przeć na donoszenie ciąży posuwając się nawet do gróźb. Na szczęście ona była ogarnięta, pogoniła szantażystę i poradziła sobie sama. Akurat szczęśliwie miała ku temu warunki...
Tu przypomnę moją filozofię, która mówi, że ciało kobiety to jej własność. Gdy dojdzie do niechcianej ciąży /a zawsze tak może się zdarzyć, mimo zabezpieczeń/, to ona ma ostatnie słowo. On ma tylko głos doradczy, jednak istnieje granica tego "doradztwa", której przekroczyć mu nie wolno. Gdy ona zdecyduje się ciążę usunąć, on ma psi obowiązek jej pomóc /materialnie i nie tylko/, zaś gdy zdecyduje się donosić i zamienić na końcu w dziecko, ma analogiczny obowiązek przez najbliższe co najmniej osiemnaście lat. Może rzecz jasna od tej kobiety odejść i nie wiązać sobie z jej osobą dalszego życia. Ale to go od tych obowiązków nie zwalnia. Odpowiedzialność się to nazywa...
Wróćmy jednak do tematu...
Stało się, jak się stało. Nie odkręcisz już. Jak mawiali starożytni Enochianie "rozbitego jajka nie skleisz". Zaistniała pewna sytuacja, trzeba w niej być. Jak ma być, czyli co ma zrobić /lub nie robić/ autorka zacytowanego tekstu, by nadal sensownie funkcjonować, by czerpać radość z życia? No cóż, mowy nie ma o żadnych radach, to nie mój styl, zwłaszcza że informacje są skąpe. Można co najwyżej porozważać opcje...
Wiele ich nie ma. Warianty "ostateczne", desperackie odrzucamy, jako nieracjonalne. Nawet o nich nie myślimy, bo to nie ma sensu...
Według mnie opcje są dwie. Bardzo z grubsza, rzecz jasna. Albo dziewczyna pogodzi się ze swoją sytuacją, pokocha to dziecko i się nim poważnie zajmie. Jest to co prawda czysta abstrakcja, bo do miłości zmusić się nie ma jak. Także do macierzyńskiej, która się rządzi swoimi prawami. Albo kopnie w dupę szantażystę, który jej użył niczym jednorazowej maszynki do golenia. Odejdzie, zostawi mu jego wymarzone potomstwo i zacznie realizować się po swojemu. Niełatwe to zadanie, bo jeść i mieszkać trzeba. Nie każda kobieta ma kasę lub inne możliwości, by sobie na taki ruch pozwolić. Na szczęście jednak odwaga nic nie kosztuje. Tylko odrobinę wysiłku wewnątrz siebie...
Pozostaje kwestia ciała, którą odłożyłem na koniec....

No cóż, ciało kobiety różnie się zachowuje w okresie po ciąży. Mam przyjaciółkę, która wróciła do stanu zgrabnej dupencji praktycznie bez wysiłku. Kwestia genów. Przeważnie jednak nieco pracy potrzeba. Dodajmy jeszcze fakt, że ciało wielu kobiet po urodzeniu dziecka nabiera nowej jakości, niejako rozkwita...
Tu dygresja:
Znam przypadek dziewczyny, której za sprawą hormonów mocno rosły piersi. Nie była tym zachwycona, zaś jej partner również fanem wielkich "melonów" nie był. Ale gdy odkryli frajdę miłości techniką "hiszpańską" problem zniknął...
Koniec dygresji...
Ponieważ nie jest to rozmowa terapeutyczna, mogę sobie pozwolić na pewien syntetyczny skrót. Brzmi on "wola, wola, jeszcze raz wola". Wola walki o siebie, o swoje ciało, o swoją kobiecość, swoją urodę i zdrowie. To ostatnie jest chyba najważniejsze. Odkąd pojawił się fach "trener/ka/ fitness", stało się to łatwiejsze... 
Zaś niejeden facet /jeśli jest facetem/ nie zwraca uwagi na takie detale, jak nieco zwisłe "cycki", kilka rozstępów, czy krosta na pupie. Dla faceta liczy się CAŁOŚĆ kobiety. To już dawno temu odkrył niejaki "Heff", który kiedyś zrezygnował z "testu ołówka"(*) dyktującego światu wzorzec kobiety idealnej...
Zreasumujmy jako widzowie...
Omawiana dziewczyna musi z kimś pogadać. Co prawda ma złe doświadczenia, ale jednak są sensowni ludzie, którzy na Jej sytuację nie zareagują "oburzeniem i pogardą". Chociaż w sumie to oburzenie i pogarda ma sens, jeśli są w stosunku do frajera, który Ją w tą sytuację wkręcił...
-----
(*) "Test ołówka" polegał na tym, że kandydatce do pracy jako modelka lub "króliczek" w klubach Playboya wsuwano pod pierś ołówek. Gdy ołówek się pod nią utrzymał, panience dziękowano za udział w pracy...

====
Nie wiem, co zapodać w części muzycznej. Proponuję nieco poezji śpiewanej. Naprawdę warto wsłuchać się w te słowa...

Za wsią lasy jeszcze śpią
Ale we wsi jest bal
Barszcz, miód, kaszanka
Uch - wóda czysta jak łza
Kręcą, kręcą, kręcą noc
Ona pierwsza i on pierwszy raz
- Kochasz?
- Kocham
Pierścień, dzwon, biały welon, "Bóg w dom"
Kielich dla mnie.
To czas na szept

"I love" na szkle
To ta, to ten
I cmok przez sen
Kielich dla mnie.
Nad wsią burza

Jasny grom
Idzie kondukt przez las
On - mruk, despotyczny tłuk
Ona - cięta na szmal
Mieli "beaby", "beaby" cud
I ten cud trzy zapałki trach
Spalił wiochę
Stypa
Uch, wóda czysta jak łza
Kielich dla mnie.
To czas na deszcz

"Fuck off" na szkle
Nie ta, nie ten
I bąk przez sen
Kielich dla mnie

ptaki versus ołów czyli ekologia versus okrucieństwo

$
0
0
Łowiectwo kojarzy nam się różnie. Dla jednych są to działania proekologiczne, dla drugich ciekawe tradycje, dla innych zaś po prostu krwawy sport, zabijanie dla zabijania. Myślę, że prawda leży gdzieś pośrodku. Istnieje jednak pewien szkopuł. Większość z nas mówiąc o łowiectwie opiera się na ukrytym założeniu, że dotyczy ono jedynie tak zwanej "zwierzyny płowej". Tymczasem nie chodzi tylko o jelenie, czy też dziki. Istnieje inna grupa zwierząt, gdzie łowiectwo wygląda inaczej, gdzie proporcje są mocno zaburzone. Poniższy artykuł otworzył mi szerzej na te sprawy oczy, zachęcając do tego, by przyjrzeć się tematowi bliżej:
"Niech żyją ptaki!
Polowanie na ptaki jest najokrutniejszą dziedziną łowiectwa. Trzeba wykreślić je z listy zwierząt łownych i w końcu zacząć dbać o niezwykle rzadkie już gatunki– mówi w wywiadzie dla „Faktów i Mitów" Arkadiusz Glaas z kampanii „Niech żyją".
– Dlaczego akurat ptaki?
– W świadomości społecznej i w mediach temat ochrony ptaków nie istnieje. W ogóle dzika przyroda jest pomijana. My zajmujemy się przede wszystkim tematem polowań na ptaki, ponieważ jest to najbardziej bulwersująca dziedzina łowiectwa. W przypadku zabijania tego typu zwierząt nie przemawiają żadne argumenty myśliwych. Poza tym z punktu widzenia społecznego i ekologicznego takie polowania są po prostu szkodliwe.
– Waszym celem jest skreślenie ptaków z listy zwierząt łownych. Tymczasem strzelanie do kaczek traktowane jest jak sport albo tzw. ćwiczenie celownika. Myśliwi nigdy z tego nie zrezygnują.
– Tak jak pan mówi, strzelanie do ptaków traktowane jest jak sport albo rozrywka. To nie przynosi żadnego pożytku ani naturze, ani społeczeństwu. Obecnie na liście zwierząt łownych znajduje się 13 gatunków ptaków. Wpisanie ich do tego zestawienia jest naszym zdaniem niezgodne z ustawą Prawo łowieckie, według której myśliwi mają przede wszystkim działać na rzecz ochrony przyrody, a oni tymczasem zabijają rzadkie gatunki i wprowadzają do naturalnego środowiska tony ołowiu.
– Rzadkie gatunki nie są pod ochroną?
– Myśliwi zasadniczo nie potrafią identyfikować gatunków ptaków. W praktyce strzelają do wszystkiego, co lata, zabijając przy tym gatunki objęte ścisłą ochroną, konwencjami narodowymi, gatunki bardzo rzadkie, podlegające polskiej i unijnej ochronie.
– Da się udowodnić myśliwemu, że zastrzelił ptaka należącego do chronionego gatunku?
– Przede wszystkim można udowodnić, że myśliwi nie potrafią identyfikować gatunków ptaków, gdyż są za słabo szkoleni. Poza tym w warunkach polowania po prostu nie da się tych zwierząt rozróżnić. Mamy ekspertyzę ornitologa z PAN dra Michała Skakuja, która potwierdza, że w czasie polowania odróżnienie większości z tych 13 gatunków ptaków łownych jest niemożliwe.
– Każdy głupi potrafi odróżnić kaczkę od gęsi...
– Niedawno doprowadziliśmy do postępowania prokuratorskiego w sprawie myśliwego, który na swojej stronie internetowej zamieścił zdjęcia z polowania. Na zdjęciu trzymał martwą gęś z gatunku bernikla białolica. Jest to ptak wędrowny, żyjący na północy Europy. W Polsce pojawia się bardzo rzadko i jest pod ścisłą ochroną. Tym myśliwym, który ustrzelił berniklę, okazał się... prezes lokalnego koła łowieckiego.
– Wspominał Pan, że nawet ptaki, na które wciąż można polować, są coraz rzadsze.
– Tak. Niektóre z nich kiedyś występowały bardzo licznie, teraz jest ich niewiele. Dochodzi do tego, że tzw. komisja faunistyczna musi zmieniać nazwy ptaków. Kiedyś na przykład rybitwa była nazywana pospolitą, a w tej chwili jest jednym z najrzadszych gatunków w Polsce, więc nie można już jej nazywać pospolitą. Bulwersującym przykładem jest kiedyś rozpowszechniona w całym kraju piękna kaczka podgorzałka, której przez działania myśliwych zostało dosłownie kilkanaście par lęgowych.
– Nie jest pod ochroną?
– Znajduje się pod ścisłą ochroną, ale na swoje nieszczęście jest bardzo podobna do kaczki czernicy, która widnieje na liście ptaków łownych. Mogę się założyć, że 90 proc. myśliwych nie jest w stanie odróżnić tych gatunków.
– Podobno polowania na ptaki należą do najokrutniejszych.
– Niestety, tak. To był jeden z motywów wszczęcia kampanii „Niech żyją". Mamy w Polsce dość dobre ustawodawstwo, jeśli chodzi o zwierzęta towarzyszące człowiekowi, czyli psy, koty itd. Również dobrze to wygląda w kwestii gatunków hodowlanych. Są regulacje na temat warunków ich trzymania i zabijania. Natomiast obszar polowań jest zupełnie ignorowany. Wszystko opiera się o tzw. etykę łowiecką, a – jak wiemy – w tym wypadku słowo etyka trzeba wziąć w bardzo duży cudzysłów.
– Nie ma nad tym kontroli?
– Generalnie nie ma. Prowadziliśmy różne badania. Chcieliśmy na przykład ustalić, jaki procent ptaków nie ginie od razu po strzale, tylko na przykład chowa się gdzieś w zaroślach i umiera w męczarniach nawet kilka tygodni, bo śrut ołowiany powoli dostaje się do krwioobiegu, zatruwając cały organizm. Wydawało nam się na podstawie źródeł skandynawskich, że będzie około 30 proc. takich przypadków. Jednak w ubiegłym roku w magazynie „Brać Łowiecka" pojawiła się seria instruktażowych artykułów, jak polować na gęsi. Wynikało z nich, że aż 80 proc. zestrzelonych ptaków nie umiera natychmiast. A jak mówiłem, taka śmierć może być bardzo długa, bolesna i okrutna. Natomiast kiedy myśliwy znajdzie taką ranną gęś, to ją dobija, robiąc tzw. kręciołka, czyli łapie za głowę i kręci zwierzęciem, aby złamać mu kark. Po takim zabiegu ptak często wciąż pozostaje żywy. Mamy filmy, na których widać, że żywe gęsi po wspomnianych kręciołkach konają przymocowane do paska od spodni myśliwego.
– Ile ptaków umiera w ten sposób?
– Ze statystyk kół łowieckich wynika, że rocznie na polowaniach ginie 170 tys., ale to nie są miarodajne dane, ponieważ zależą od zeznań myśliwych. Według naszych informacji rocznie umiera ich ponad pół miliona. Biorąc pod uwagę te wspomniane 80 proc., mówimy o 400 tys. zwierząt, które giną w ogromnych męczarniach.
– Gęsi podobno bardzo przeżywają śmierć swoich współtowarzyszy.
– Tak. To są ptaki, które wiążą się ze swoimi partnerami na całe życie. Grupują się w stada, gdzie występują zależności rodzinne, czyli bracia, kuzyni, wujkowie, ciotki itd. Te więzy są bardzo silne. Zabicie gęsi nie dotyczy tylko jednego ptaka. Tak jak u ludzi cierpią wszyscy dookoła: przyjaciele, krewni i potomstwo.
– Co z amunicją, która po wystrzeleniu zostaje w lasach?
– Jeden nabój ma w sobie kilkaset kulek ołowianych rozpryskujących się po wystrzale na półtorametrową chmurę. Oczywiście nie wszystko trafia w ptaka. Większość spada na ziemię i do wody. Szczególnie do wody, bowiem ptaki są ściśle związane ze środowiskiem wodnym. Śrut zalega gdzieś na dnie, a ptaki często mylą go z małymi kamyczkami, które połykają, aby wspomóc trawienie. Ołów w organizmie prowadzi do choroby zwanej ołowicą (m.in. zaburzenia widzenia i uszkodzenia wątroby oraz nerek) i niechybnej śmierci. Gdyby wziąć pod uwagę pośrednie skutki polowań, to okazałoby się, że rocznie giną miliony ptaków.
– Jak dużo toksycznego ołowiu zostaje w środowisku?
– Około 300 ton rocznie. Co roku taki ciężar ląduje w przyrodzie. Nie dotyczy to wyłącznie ptaków, tylko polowań w ogóle.
– Skoro ołów zatruwa wodę, to znaczy, że jeśli kupuję rybę ze stawu hodowlanego, to bardzo prawdopodobne, iż jest ona zatruta ołowiem?
– To bardzo możliwe. W zachodniej Polsce są kompleksy stawów hodowlanych zakładanych przez cystersów już w średniowieczu. Gdyby przeprowadzić badania denne, to pewnie okazałoby się, że znajdują się tam potężne ilości ołowiu.
– Jaki sens ekonomiczny mają polowania na ptaki?
– Żaden! W Polsce nikt ich z głodu i biedy nie zabija, bo sam koszt zostania członkiem koła łowieckiego(tylko członkowie mogą polować – dop. red.)oraz koszt broni i amunicji powodowałby, że ptasie mięso byłoby najdroższe w kraju. Statystyczny Polak rocznie zjada około 30 gramów dziczyzny, więc całkowity zakaz polowań na ptaki nie będzie katastrofą ekonomiczną, nie spowoduje upadków firm ani nie pozbawi nikogo pracy. Zresztą poza dużymi gęsiami czy kaczkami w Polsce poluje się też na przykład na słonki, których masa wynosi około 300 gramów. Nie zabija się ich dla mięsa, ale dla piór, które myśliwi lubią sobie wkładać za kapelusze.
To się nazywa trofeum...
– No właśnie. Myśliwych w Polsce jest 116 tys., czyli około ćwierć proc. wszystkich Polaków poluje, a jednocześnie są to ludzie, którzy decydują o tym, jakie zwierzęta można zabijać, a jakie nie. Ta garstka ma także wpływ na sprawy legislacyjne. Kiedy po 16 sierpnia ja albo pan wybralibyśmy się nad leśny staw poobserwować kaczki, to prawdopodobne jest, że w to samo miejsce przyjdzie także grupka myśliwych i na naszych oczach te kaczki zastrzeli. To na tym ma polegać demokracja, że tak nieliczna grupa ludzi może decydować o całym naszym środowisku?
– Ile ptaków może zginąć podczas jednego polowania?
– Kilku doświadczonych myśliwych wybierających się nad stawy może podczas jednorazowych łowów zastrzelić nawet 400 ptaków. Mówimy tutaj o sytuacjach, kiedy ciała zwierząt można policzyć, bowiem w większości przypadków jest to niemożliwe.
Rozmawiał Ariel Kowalczyk
Arkadiusz Glaas – z wykształcenia prawnik, współzałożyciel i działacz Stowarzyszenia Ptaki Polskie. Jeden z pomysłodawców i organizatorów kampanii „Niech żyją""...
/"Fakty i Mity" - przedruk bez korekt redaktorskich/...

poka czyli przerwa techniczna

$
0
0
Wnet odchodzę.
Dokąd? Ja wiem.
Lecz nikt nie wie w całym Necie.
Dość, że idę, że odchodzę,
Aż Wam wszystkim płakać chce się.
(“Chce się” jest to rym do “necie”).
Trudno Wam się z tym pogodzić
(To znów rym jest do “odchodzić”).
Krótko mówiąc, żal jest Wam..
(Jakoś idzie. Tylko nie wiem,
Jaki znaleźć rym do “nie wiem”
W drugim wierszu z samej góry).
Nowy kłopot, nowy kram!
(Teraz znowu nie wiem sam,
Jaki znaleźć rym do “kram”).
Trudna rada,
Na co biadać
I tak bardzo się przejmować?
Trzeba zebrać oba kramy
I po prostu je zrymować,
To niełatwa wcale sprawa
Sypiąc rymy jak z rękawa.
A że skończył mi się temat,
Więc zakończę mój POEMAT.
/cover znanej Mruczanki, odrobinę zmodyfikowany/...
...
No, i co teraz Prosiaczki?...
Pupcie i tyłki zmarszczyły się ze strachu?...
Okay, żartowałem...
Niezadługo wracam...
Nawet bardziej, niż niezadługo...
Jak bardziej?... 

Bardziej niż myślicie...
Tu mi się przypomniał pewien kawał z czasów, gdy w starszych kościołach były czynne ambony. Obecnie również funkcjonują, ale inaczej. Po prostu zbierają kurz, a czasem zakradają się tam parki, by się pomiziać, gdy jest zbyt zimno na polu. Wtedy wygłaszano stamtąd właśnie bardzo mądre mądrości, tak mądre, że połowa głupiała od tego. Otóż któregoś pięknego dnia, orację poprzedzoną innymi zagajeniami referował był miejscowy proboszcz, ojciec Pomidor. Jako że wzrostu był nikczemnego, stawał na stołeczku, by było go lepiej widać. W pewnym momencie zacytował słowa ze swojej ulubionej lektury do podusi i na wazon:
- Malućko, a nie ujrzyta mnie...
Pech chciał, a może nie pech, tylko nadmiar wina używanego do rytualnych celów, że nagle zakolebał się na tym stołeczku, po czym artystycznie się z niego spierdolił. Huk był wielki, na cały kościół. Patrzy gawiedź, był chłop, nie ma chłopa. Ten i ów japę otworzył ze zdziwienia, ktoś się w dupę podrapał zakłopotany, ale nic to. Stoją, czekają, patrzą, co to się będzie dalej wyprawiało. Nasz bohater dość szybko się jednak pozbierał, zewłok swój sprawdził, czy wszystko hula jak należy, po czym ciupasem wgramolił się na stołeczek. Wyeksponował swoją rumianą facjatę ponad kontuar, po czym zagrzmiał głosem wielkim:
- Malućko, a ujrzeliśta mnie!...
...
Po cóż to wszystko wypisuję, skoro nigdy nikomu się nie tłumaczę, kiedy będzie następny post? Ano po to, że nadal trwa eksperyment moderacyjny i ewentualne komentarze /te, których nie uwali ślepa, bezlitosna siekiera cenzury/ mogą się pojawiać na forum nieco opóźnione. Tak więc rozchodzi się centralnie o to, by nie było potem pretensji. W normalnych warunkach bym się w ogóle nie prężył z takim ogłoszeniem parafialnym...
W sumie ten post niewiele wnosi do całokształtu i nie ma czego komentować. Ale można czegoś posłuchać...

beton versus prywatność czyli seks na saksach

$
0
0
Związki bywają różne, różniste, powstają na różnych, różnistych zasadach i tworzą sobie własne reguły. To są ich reguły i nikomu nic do tego. Co prawda większość związków to pary plus pakt na wyłączność, ale to tylko świadczy o tym, że ten klasyczny schemat jest po prostu wygodny, praktyczny, sprawdzony. Jak kiedyś nieraz wspominałem, bycie konserwatywnym nie jest złe, czasem wręcz wyśmienite, pod warunkiem że nie zmieni się w ideologię, czyli konserwatyzm. Wtedy już zaczyna się niezła, za przeproszeniem, "pizda". Konserwatyzm, tak samo jak komunizm, ma wdrukowane w siebie nawracanie innych dookoła na "jedyny słuszny" sposób bycia i życia. Nie ma sprawy, jeśli polega to tylko na spokojnym wyrażaniu swojej opinii, w stylu "mnie się to nie podoba". Niestety praktyka zwykle bywa inna. Konserwatysta odczuwa paniczny lęk przed innością, więc reaguje agresją. Przeważnie jest to agresja słowna, ale zdarza się też przemoc bezpośrednia lub dążenie do zmian prawa stanowionego. Choć ów "inny" nikomu krzywdy swoją innością nie czyni, to zawsze się znajdzie jakiś mądrala, który "dowód" na owo rzekome czynienie krzywdy sfabrykuje. To nie jest zresztą takie trudne. Dla takiego buractwa wystarczy, że jakiś ich "guru" napisze na tablicy "2 + 2 = 5" i już uważają to za dowód, że dwa plus dwa rzeczywiście równa się pięć...
No dobrze, ale zeszło na sprawy ogólne, a miało być o związkach. Poniższą historię opisywałem kiedyś na blogu, ale skład Kawiarni mocno się odświeżył, więc odgrzewany kotlet to nie będzie...
Otóż swojego to czasu czterech dziarskich chłopa wyjechało do innego kraju, by pomnożyć swoje zasoby materialne w celu zapewnienia lepszego bytu swoim rodzinom. Dla ustalenia uwagi nazwijmy ich roboczo Arek, Darek i Marek, czwartym zaś był piszący te słowa. Wspomniałem o rodzinach nie bez powodu, bo każdy jakąś w kraju miał w formie kobiety /niektórzy nawet dzieci/ z którą był w związku "klasycznym". Co więcej, wszystkie związki były rejestrowane, ale ponieważ formalny ślub uważam jedynie za dodatek do związku, więcej temu uwagi poświęcać nie zamierzam. Czas płynął naszej czwórce dosyć monotonnie. Spanie, praca, żarcie, tudzież nieco rekreacji. Czyli sport i turystyka, czasem zaś drobne wieczorne piwo. Niby wszystko okay, ale powoli zaczął doskwierać brak swoich kobiet. Najskuteczniej ten problem ogarnął Marek, który przysposobił sobie jakąś rodaczkę, również pracującą w okolicy. Ów romans nie był żadną tajemnicą dla reszty, ale reakcje różne. Mnie to po prostu było kompletnie obojętne. Za to Arek i Darek zapałali świętym oburzeniem. No, bo jak to tak, panie dzieju? Kto to widział tak zdradzać żonę? Oburzenie swoje przekuli w bojkot towarzyski, zaś po jakimś czasie w otwartą agresję, na szczęście tylko werbalną. Miałem swoją prywatną teoryjkę, jakoby kierowała nimi prozaiczna zawiść, ale nie wychylałem się z tym, Próbowałem za to przemówić kolegom do rozumu. Tłumaczyłem, że to nie jest nasza sprawa, więc chora ekscytacja nią jest co najmniej nietaktowna. Kolejnym moim argumentem było, że nie znamy reguł gry panujących w stadle Marka, więc nie nam osądzać jego postępowanie. Przecież mogło być tak, że jego kobitka dawała mu wolną rękę. A zapytać o to nam nie wolno było, bo to byłoby pchanie się z nogami w czyjeś prywatne życie. Moje wysiłki były jednak daremne. Jedyne co uzyskałem, to etykietkę "adwokata wiarołomnego męża". Tak więc zespół, choć nadal zgrany w pracy, czas wolny po pracy spędzał już w podgrupach. Dopiero po jakimś czasie, tuż przed powrotem do kraju, swoje stanowisko zmienił Darek. Przyjął wreszcie moją argumentację i nawet Marka przeprosił. Jednak Arek do końca pozostał niewzruszony, jego mózg wypełnił beton, najtwardsza odmiana używana do budowy bunkrów przeciwatomowych...
Zaś po pewnym czasie okazało się, że miałem rację. W czysto prywatnej rozmowie z żoną Marka dowiedziałem się, że faktycznie miał on dyspensę na skoki w bok podczas wyjazdu. Dziewczyna znała temperament i potrzeby swojego chłopa, więc udzieliła mu jej bez wahania. Uznała, że nie ma specjalnie różnicy w tym, czy przeleci jakąś panienkę, gumową lalkę, czy też wykona kurs "ręczną drezyną". Żywiła do niego pełne zaufanie i świetnie wiedziała, że taka przygoda zagrozić ich związkowi nie może. Nie zawiodła się zresztą, jak się potem okazało...
Zaś puentą tej historii jest stare enochiańskie przysłowie, które brzmi: "nie każda zdrada jest zdradą, choć na zdradę wygląda". Jest to zresztą konsekwencja innej /również enochiańskiej/, ogólniejszej maksymy: "nie sądź rzeczy po przedstawieniach"...
Na tym w zasadzie mógłbym zakończyć tego posta, ale wspomnę jeszcze, co się zadziało po opublikowaniu jego pierwszego wydania. Otóż jedna z dawnych komentatorek nazwała mnie wtedy na swoim blogu "apologetą zdrady małżeńskiej". Wobec takiego dictum aniołom opadają skrzydła, a ludziom /tym używającym mózgu/, jako że skrzydeł nie mają, wszystko inne, co jest zdolne opaść. No cóż, beton niestety jest jak Lenin. Wiecznie żywy...

wybór to nie przymus czyli wróg zmyślony

$
0
0
Każda ideologia, której celem głównym jest niszczenie wolności, upieprzająca tym samym ludziom ich życie, posiada wdrukowany w siebie mechanizm tworzenia sobie wroga. Czasem ten wróg jest kompletnie fikcyjny, wzięty z sufitu, czasem jest to byt istniejący, lecz opatrzony fikcyjnymi właściwościami. Czyli też go nie ma...
Celem ideologii "pro life" jest odarcie kobiet z ich godności ludzkiej, zamiana w maszyny do rodzenia poprzez pozbawienie prawa do decydowania o sobie. Co ciekawe, jej wyznawcami są nie tylko mężczyźni, ale także kobiety, które jak widać znakomicie się czują w roli rzeczy i bardzo zawzięcie odmawiają innym opcji funkcjonowania jako wolni ludzie.  Można sobie spekulować, ilu prolajferów to zwykle buraki, którzy dali sobie wspomnianą ideologię wmówić drogą manipulacji, ilu zaś świadomie swoją, opartą na lęku przed wolnością, strategię realizuje. Specjalnego znaczenia to za bardzo jednak nie ma, bo jedni są warci drugich. Być może tych pierwszych można by jeszcze uratować drogą edukacji, ale praca to zaiste żmudna...
No dobrze, ale kim, czym i gdzież jest wspomniany wróg? Zgodnie z tym, co napisałem na początku, "pro-life" również stworzyło sobie takiego wroga. Jest nim filozofia "pro choice" i ludzie, którzy się nią kierują. Jak wiadomo, owo "pro choice" nikomu nie może zaszkodzić już z definicji. Wynika to z samego znaczenia słowa "choice", którego chyba nikomu tłumaczyć nie trzeba. Ale żeby wróg był groźny, by służył jako straszyk, trzeba mu dorobić rogi, kły, pazury i żeby pluł ogniem...
Swojego czasu w III Rzeszy, czyli państwie niemieckim za Hitlera istniał państwowy przymus usuwania ciąży nie spełniającej warunków rasowych. Obecnie w Chinach obowiązuje limit dozwolonych ciąż, zaś to, co ponadto podlega obowiązkowej aborcji. Pomawia się więc kłamliwie zwolenników "pro choice", jakoby optowali właśnie za państwowym przymusem tejże aborcji. Pomijając już łgarstwo w tych pomówieniach zawarte, to jest ono kompletnie nielogiczne. "Pro choice" wyklucza jakikolwiek przymus decyzji, czy ciążę donosić i zamienić w dziecko, czy ją usunąć, zanim się tym dzieckiem stanie. Nie ma mowy o żadnym namawianiu, zachęcaniu czy promowaniu takiej lub innej opcji. Czyli kobieta decydująca się na dziecko z przyczyn ideowych, uważająca aborcję za "grzech" może się czuć jak najbardziej bezpieczna. Pojęcia zielonego nie mam, dlaczego prolajferom tak trudno to pojąć. Ale o tym już wspominałem...
Spuentujmy...
"Pro choice" jest przeciwne każdemu przymusowi czy naciskowi. Tak przymusowi usuwania ciąży, jak tej ciąży donoszenia...
Drugim kłamstwem jest przypisywanie "pro choice" dążenia do legalizacji tak zwanej "aborcji po". Cóż to jest? Ano rzeczywiście istnieje na świecie pewna marginalna grupka, ilościowo całkowicie pomijalna, która optuje za pomysłem, by wolno było likwidować dzieci już po urodzeniu. No cóż. Wśród zwolenników "pro choice" istnieje pewna różnica zdań, jaką granicę ustalić poniżej której kobieta może usunąć ciążę bez oglądania się na inne względy. Zwykle to jest szósty tydzień ciąży, czasem dwunasty, niekiedy ósmy. Ale zaraz po urodzeniu już nie ma mowy o ciąży, bo zaistniało dziecko. Czyli "aborcja po" to eufemizm oznaczający zabicie tego dziecka. Zaś legalności takiego "zabiegu" przeciwny jest prawie każdy. W tym temacie "pro life" i "pro choice" grają po tej samej stronie przeciwko kilkunastu dziwakom...
Trzecie kłamstwo jest właściwie nie warte uwagi, bo jest to produkt chorego umysłu tylko jednego osobnika. Chorego, bo sam osobnik jest ciężko chory psychicznie /wykazuje też pewne znamiona narkomanii alkoholowej, ale ta diagnoza jest jedynie hipotezą/. Piszę jednak o tym, by temat skompletować. Otóż ów ptyś uroił sobie, że "pro choice" wymyślił jakiś koleś, który uznał, że lepiej raz pokryć koszta zabiegu, niż łożyć na utrzymanie dziecka. Faktem jest, że od czysto rachunkowej strony źle nie wymyślił. Nawet dla największego matematycznego ignoranta, złotówka to sporo mniej niż tysiąc złotych. Więc być może znalazł się ktoś, kto swoje rachunki podparł filozofią "pro choice". Tylko że problem jest w tym, że decyzje "czy usnąć, czy donosić" nie są oparte jedynie na zimnej kalkulacji, lecz także na emocjach. Gdy kobieta chce donosić lub usunąć ciążę, to również nimi się kieruje. Zaś sugerowanie jej usunięcia argumentując taki ruch różnicą kosztów jest z filozofią "pro choice" ewidentnie sprzeczne...
Na tym zasadniczo można zakończyć. Kto wie i rozumie, na czym polega "pro choice", ten nowej wiedzy  z tego tekstu nie wyniósł. Dla niego są to truizmy. Z kolei prolajfowy fanatyk nic nie pojął, co zbytnio mnie nie dziwi. Targetem dzisiejszej ekspresji artystycznej są ludzie, którzy prozaicznie mogą nie wiedzieć, co owo "pro choice" znaczy. Mogło ich to wcześniej nie interesować? Mogło. No, to się dowiedzieli, przynajmniej z grubsza, czym "pro choice" NIE JEST. Skoro się dowiedzieli, to już wiedzą. I o to mniej więcej z grubsza chodziło. Tak?...

Aha....
W samej nazwie, etykietce "pro life" już jest zawarta  manipulacja. Ale to taka uwaga końcowa tylko, gwoli uzupełnienia tematu... 
...
Część muzyczna nawiązuje do eksperymentu moderacyjnego, który nadal jeszcze chwilowo trwa. Tym razem siekiera cenzury dużą uwagę poświęci ewentualnym prolajfowym bredniom. Nie poglądom bynajmniej, lecz propagandowym kłamstwom. Albo politpoprawnym oksymoronom nowomowy typu "zabijanie dzieci nienarodzonych" lub innym tego typu manipulacjom. Po prostu za dużo już tego prania mózgów na świecie...
Niestety jednak dwadzieścia lat indoktrynacji zrobiło swoje. Kiedyś spotkałem znajomą, która pamiętałem zawsze jako dziewczynę na poziomie. Po zwyczajowych rytuałach powitalnych przeszliśmy do small talks typu "co tam?", "co słychać?", "jak sprawy?" i takie tam inne gadki w poszukiwaniu zahaczenia tematu do rozmowy...
 Wreszcie usłyszałem:
- A tak w ogóle, to chujowo jest...
- Czyli?...
- W ciąży jestem...
- No i?...
- No i tyle, że w najgorszym na to momencie...
- Kontynuuj, kontynuuj...
- Po prostu nie chcę tej ciąży i już...
- Długo już tak?...
- Niedługo, około miesiąca dopiero...
- Rozumiem. Nie masz hajcu na zabieg?...
- Zwariowałeś? Przecież nie zabiję dziecka...
Czyli jest pozamiatane. Już zdążyli dziewczynie w mózgu klocka postawić. No cóż, spróbujmy może nieśmiało to odkręcić:
- O jakim dziecku mowa? Nie ma jeszcze żadnego dziecka...
Okazuje się, że z moją rozmówczynią jest grubo o wiele gorzej, niż myślałem. Bo nagle słyszę taki oto cudaczny tekst:
- Chyba nie chcesz mnie namówić do aborcji?...
- Do aborcji na pewno nie...
Tu zrobiłem efektowną pauzę i dokończyłem kwestię: 
- Ale do używania mózgu mogę spróbować...
Czy spróbowałem, czy mi się udało i jak się potoczyły dalej losy owej Pani,  to już jest akurat chwilowo nieistotne. Ważne jest, że ta rozmowa uświadomiła mi, że rozmiar nieszczęścia w tym kraju jest większy, niż mi się wydawało...

Słuchamy...

metadon dryngolom czyli pół serio o redukcji szkód

$
0
0
Po dość poważnym poście, pora na nieco mniej powagi...
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że fotka wstępna /dla niektórych może nawet występna/ nie ma NIC wspólnego z tematem tekstu głównego. To tylko taki mój prezent dla pewnego cudaczka, bardzo chorego zresztą psychicznie, który się już doczekać na fotkę jakiejś fajnej kobietki nie może. Co prawda cudaczek na żadną sympatię nie zasługuje, więc tym bardziej na prezenty, ale jest we mnie mimo to jakaś drobna cząstka, która odrobinkę to "cuś" lubi. Nie chciałbym, by zniknęło z neta, bo upieprzyłoby mi tym sposobem rozrywkę, którą od czasu do czasu mi zapewnia. Poza tym kiedyś, w pierwszym poście "czwartego sezonu" obiecałem, że pięknych kobiet ma nie zabraknąć. Jakby nie było "akta wsuń w serwantkę", czy jakoś tak. Zaś że ostatnio niewiele ich było, więc...
Niemniej jednak pewien łącznik skojarzeniowy jest. Bo zaistniała taka sytuacja, że są przesłanki, iż nasz cudaczek swoje problemy ze sobą koi popularnym narkotykiem zwanym "alkohol". Zwłaszcza na polu kontaktów z ludźmi, spotkań towarzyskich i takie tam inne. Podkreślam, są to tylko przesłanki, do /nawet wstępnej/ diagnozy brakuje bliższych danych, więc żeby nie było...
Główny tekst będzie o tym narkotyku właśnie...
Ale najpierw krótka historyjka /o innym narkotyku zresztą/...
Otóż lat temu, powiedzmy, że nieco sporo w porcie w Rotterdamie wykryto na pewnym statku rekordowy jak na one czasy nielegalnie przewożony ładunek "heroiny". Piszę tak to w cudzysłowie, bo niekoniecznie musiała to być właśnie heroina, ale że na każdy narkotyk z tej grupy mawia się tak popularnie, więc niech już będzie. Zrobił się problem, bo nie wiadomo było, co z tą masą towaru zrobić? Co prawda policja zabrała drobną działkę do celów szkoleniowych, operacyjnych i nie tylko, ale nadal tylko drobną. Przerobić na cele medyczne, na przykład na morfinę? Kompletnie nieopłacalne. Spalić, zakopać, utopić? Nieekologiczne. Władze miasta Rotterdam poszły po rozum od głowy i zaczęły to całe miodzio rozdawać tym, którzy wiedzieli już najlepiej, jak je zużyć. Rzecz jasna nie na "urra", nie wszystkim, nie wszystko od razu. Jedynie tym "dyplomowanym", rejestrowanym, uznanym raczej za nieuleczalnych. Cały zapas poszedł w jakieś pół roku, zaś efektem było to, że ilość wielu przestępstw typu drobne napady lub kradzieże spadła do poziomu poniżej połowy dotychczasowego. Przynajmniej przez te pół roku, ale chyba warto było?...
Tak się narodziła idea "polityki redukcji szkód"...
Rzecz jasna obecnie owa polityka nie polega tylko na rozdawaniu ćpunom towaru /"heroinę" zastąpił głównie metadon/, ale to już jest temat na osobne opracowanie...
Teraz druga historyjka...
Otóż swojego czasu, pewien mój dawny pacjent uraczył mnie przezabawną opowieścią. Zadziało się to było w czasach, gdy najpopularniejszym po alkoholu narkotykiem był ekstrakt z opium, przemyślnie wydobywany z nielegalnego obecnie maku odmiany "rozrywkowej". Ściślej zaś mówiąc, z suchych makówek po wysypaniu ziarna. Zmyślni kmiecie zaczęli sprzedawać makówki przyjezdnym amatorom rozrywki w nich zawartej. Mój rozmówca również jeździł, miał nawet umowę na wyłączność z pewną starszą panią, która miała spore pole owego maku, co zaś za tym idzie, pół strychu wspomnianych makówek. Jeździli we dwóch i z przyczyn logistycznych za każdym kursem brali po worku na osobę. Wreszcie babci zostały cztery worki. Jednak gdy chłopacy pojechali po dwa przedostatnie, dowiedzieli się, że to już koniec. Ale za to owe dwa dostaną za darmo...
Gdy poprosili o wyjaśnienie, starsza pani udzieliła ich skwapliwie. Otóż przy poprzednim kursie, jeden z owej dwójki bardzo źle się czuł. Co mu było? Ano był po prostu "na głodzie". Poprosił więc zacną gospodynię o możliwość zagotowania sobie w garnuszku garstki makówek celem konsumpcji powstałego wywaru. Jest to najprostsza forma zażywania opium, znana zresztą na wsiach, obecnie zapewne zapomniana. Gdy po transakcji klienci wyszli objuczeni workami, babcia przyrządziła analogiczną miksturę swojemu mężowi, który również był narkomanem, tyle że alkoholowym. Dziadkowi ta zabawa się mocno spodobała, zaś jego żona była nieco zła na siebie, że wcześniej na ten patent nie wpadła. Ale gdy już chłopacy przyjechali, wyraziła im swoją wdzięczność oddając za darmo te wspomniane dwa worki. Towarzyszył temu tekst:
- Jacy wy jesteście kochani, że mi daliście sposób na tego cholernego dziada. Do tej pory chlał wódę jak jaki głupi. Teraz rano wstanie, wypije sobie tej makóweczki, potem cały dzień drzemie sobie spokojnie, mordy nie drze, z łapami nie wyskakuje. A pieniążki zostają w domu...
Gdy tak złożyć te dwie historie razem, to aż sie prosi, by polski program metadonowy rozszerzyć na narkomanów alkoholowych /czyli alkoholików/. Jest ich w kraju /podobno/ pi razy drzwi kilka milionów, zaś tych najbardziej wygiętych, beznadziejnych przypadków około miliona. Każdy przychodzi rano do punktu, dostaje lufę, potem wraca do domu podrzemać i jest święty spokój. Mniej wrzasku, mniej "damskiego boksu", zaś żony będą miały wreszcie za co zapłacić rachunki, dzieci wyżywić i ubrać...
Ot, cały pomysł, kwestia dopracowania detali...
Niestety nie mam dobrych wiadomości. Ten patent nie przejdzie. Choć sam metadon jest ponoć bardzo tani, to dziura w budżecie wzrośnie mocno. Jakby nie było, główne wpływy z akcyzy nie pochodzą od mniej lub bardziej sporadycznych użytkowników, lecz od ćpunów właśnie...
No cóż. Ludzkość zna wiele przypadków, gdy pewne pomysły, czy wynalazki nigdy nie zostały wdrożone w życie, bo komuś się to nie opłacało. Czasem jednak...
Ujmę to tak. Być może jestem zbytnim optymistą tracąc czas na prezentację pomysłu mającego mizerne szanse powodzenia. Ale nawet gdyby były zerowe, to i tak jestem na plusie dobrze się bawiąc tą pisaniną...
Aha...
Podczas moderacji będą cięte wszystkie próby zgadywania, kim jest wspomniany wcześniej cudaczek. Nawet takie aluzyjne, zawoalowane. Za reklamę cudaczek mi nie płaci. Fotkę dostał, niech się cieszy nieborak, to musi mu wystarczyć...

pył węglowy czyli zjeba od bogini

$
0
0
Wiem, wiem, wiem...
Tego się człowiekowi nie robi...
Podobno...
To twoje pierdolone "podobno"...
U mnie nie ma "podobno"...
Jam jest Bastet...
Nie ma innych baskietów i innych pasztetów przede mną...
A propos pasztetów...
Ta mała czarna swojego czasu była fajna...
Masz niezły gust co do kobiet...
Nie obserwowałeś mnie jednak...
Omijałam ją łukiem...
Nie chciałam jej wskoczyć na kolana...
Ale tobie tylko jedno było w głowie...
Gdzie wsadzić i gdzie się spektakularnie spuścić...
Wsadziłeś, spuściłeś, ne ma problema...
Suponuję, że było fajnie obojgu...
Ale to zła kobieta była...
Szybko to rozgryzłeś...
Nie pochlebiaj sobie jednak, że sam na to wpadłeś...
Bastet ci to kretynie zapuściła do mózgu...
Bastet się zna na dupach...
Lepiej od ciebie debilu, bo jam jest Bastet...
Miauuu...
Co teraz?...
Rozejrzyj się...
Michy są pełne...
To może byś mnie jebany łaskawco porządnie wytarmosił?...
Drapieżne małpy to kretyni, wszystko trzeba im podpowiadać...

po prostu miłość czyli właśnie leci kabarecik

$
0
0
Pojawia się na boisku zapomniany /dla wielu nieznany/ przyjaciel Bundz, jako patron scenek wszelakich i uciesznych:
- Kochanie, mam dla ciebie niemiłą wiadomość...
- Coś znowu zrobił idioto?...
- Musimy się rozstać...
- Pojebało cię?...
- Widzisz, nasze pożycie intymne...
- Kontynuuj, kontynuuj...
- Nie mam z tobą orgazmu...
- Jakoś to, co mam na buzi nie wygląda mi na siuśki...
- Żartowałem...
- A mój rozmazany makijaż i sińce na cyckach, to też był żart?...
- Zapomniałaś jeszcze o podartych majtkach...
- Tych nie zapomnę nigdy...
- Których?...
- Wszystkich...
- Sporo tego było...
- Może po prostu mnie przytul...
- Po co?...
- Po jajco. Cipa mnie boli...
- Było tak od razu. A nie pierdolić o rozstaniu...
- Przecież to ty zacząłeś...
- Kamera stop!!! To jest pornol, a nie łódyaleny, harlekiny czy jakieś tam inne kurwa hansyklosy. Tu jest praca, tu się trzeba porządnie grzmocić, a nie gadać o podartych majtkach. Rekwizytor! Nowe majtki dla naszej gwiazdy...
- Kierowniku, zabrakło majtek w magazynie...
- To niech się rżną bez majtek!...
Ku chwale Bundza...
 
Dla cudaczka dochodzi bonus, taki dodatek do mamrota...

zupa czyli dłubać w rzodkiewce

$
0
0
- Dzień dobry...
- Niech już tak będzie...
- Bo ja...
- Boya nie potrzebujemy, tu nie hotel...
- Kurwa, nie przerywaj mi jak mówię!...
- Niooo. Dobry jesteś. Naginasz dalej...
- Otóż zaistniała taka sytuacja...
- Może tak konkretami?...
- Dobrze jem zupę...
- Zajebiście. Takich tu trza. Konserwatystów, komunistów, nazioli, takich tam innych dupków też, którzy politpoprawnie jedzą zupę...
- Sorry, ale z politpoprawnego miałem na religii jedynkę...
- A za co, towarzyszu?...
- Bo uparcie i złośliwie odmawiałem mówienia "skrobanka"...
- Co jeszcze odmawialiście na zajęciach?...
- Plaster w nosie, czy coś w tym guście...
- Szczegóły, szczegóły, jebać to. Teraz...
- No właśnie, co teraz?...
- Teraz potrzeba nam mojej sekretarki...
- Chyba jest na miejscu?...
- Ona ma wszystko na miejscu...

- Wiem...
- Skąd?...
- Tak sobie tylko domniemywuję. Bo czyż nie jest to ta sympatyczna blondynka, która stoi obok ciebie i której dłubiesz teraz w tab
...
- Tabernakulum?...
- Powiedzmy. Centralnie jednak chodziło o tablet...
- Przecież ja jej teraz dłubię w piczy...
- W cipce się mówi, ty chamie konserwatysto i komunisto...
- Na jedno wychodzi...
- To wiedzą wszyscy...

- Że niby cipka i picza?...
- Nie, debilu. Że konserwatysta i komunista... 
- No dobrze, ale po co ty tu i tak w ogóle?...
- Przecież mówiłem na początku, że dobrze jem zupę...
- To teraz już wiem...
- No, i o to kurwa chodzi...
- Rzodkiewkę?...

bankrut piromaniak czyli pielgrzymka niespełniona

$
0
0
Się porobiło...
No, bo tak. Idę se dzisiej do kościoła, jak godnie na prawilnego, ekonarcystycznego Polaka katownika przystało. A tu kiszka po drodze. Nie da się przejść przez przejście dla pieszych. Same karetki jeżdżą od rana. Z lewa na prawo, z prawa na lewo. Istna brzdylnia. Do tego wyją tak, że się porządnie pomodlić nie można po drodze. Tak sobie pomyślałem, że gdyby te karetki z lewej zajęły się chorymi z lewej, zaś te z prawej tymi z prawej, to nie było by tego całego zgiełku, smrodu i w ogóle. Nagle widzę, że jakaś milicja nagina na sygnale. Wiozą więźnia politycznego. Znaleźli mu chyba jakąś konopną nać w skarpetce. Albo puścił bąka w kościele. Co z tego, że cichacza, ale bąk to bąk. Wielki Brat patrzy. Patrzy. Tak strasznie patrzy. Także podsłuchuje, podkopuje, tudzież podkoszulek /mokry zresztą/...
No dobrze, nać nacią, bąk bąkiem, ale tu żartów ni ma, trza do kościoła. Nie pozostaje nic innego, jak samemu wystawić koguta, po czem to, wydając dźwięki typowe dla ruji świnek morskich, trawersować tą całą pieprzoną zebrę...
Próba udana, naginamy dalej. Pomijając kolizję ze słupem /tak czasem bywa, gdy zajefajna dupencja nas mija/ docieramy bez przeszkód do celu pielgrzymki...
Ale zaraz, zaraz...
/Gwoli wyjaśnienia. "Zaraz" to być se taka duża bakteria, albo inny naziolski, bolszewicki, taczerowski wykwit, tudzież przekwit. Oj, co tu za dużo kminić, pokazywać i objaśniać. Czciciel jakiegoś tam "franko", czy innego "czałuszewsku"/...
Oczom moim ukazuje się zonk. Cholibka! Wygląda na to, że chyba kościół się zepsuł.  Filuję po tych zgliszczach, trochę mi w sercu nenufar żalu zakwita. Bo to nie tak miało być. Tu kiedyś miało być normalnie. Gotycka hala widowiskowo - rekrea...
Rekla...
Re...
No dobrze, zostawmy to. Niech już będzie, że "renkloda". Pytanie brzmi, kto to zrobił? Kto miał taką butę, kto miał taką czelność, by podpalić tą piękną, zabytkową budowlę? Musi szatanowcy jacyś. Tudzież szatanówki. Jak gender, to gender...
Ale nieee...
Nie widać tu bowiem ogryzionych do cna i wyssanych ze szpiku kocich kości. Tak bajdałejah, to jaki jest mianownik od dopełniacza "cna"? Wygląda na to, że "cen". Ale co to jest "cen"? Jakby nie było, głupio to centralnie brzmi...
No dobrze. Ale jak nie szatanowcy, to kto? Proboszcz sobie sam podpalił siedzibę swej organizacji partyjnej, by wydębić kasę za ubezpieczenie? To nie jest taki bardzo zły odpowiedź. Przećpał, przebzykał środki na remont dachu, więc jakoś chciał z tego wybrnąć. Mocną przesłanką za tą wersją wydaje się być brak kasetki na pieniążki pod figurą Świętego Antoniego. To taka skrzyneczka, gdzie się wrzuca wdowie grosze, żeby pleban miał za co zaspokoić swoje alimentarne konieczności...
No, i przez tego pazernego plebana głodne Murzynki znowu nie pojedzą. Bo do tego kościoła szedłem właśnie po to, by omawianą kasetkę buchnąć. Układ był prosty, uczciwy. Zawartość dla mnie, zaś opakowanie dla wspomnianych głodomorów. Sprzedali by to sobie na targu w tej swojej Murzynii, kupili by za to ryżu od Chinoli. Ale wielebny dobrodziej zepsuł nam ten cały misterny plan. Ech Manitou, widzisz i nie grzmisz...
To by było na razie tyle na tyle i o ile...
Pozostaje jeszcze jedna drobna kwestia. Otóż zaistniała kiedyś taka sytuacja, że powstał pewien spór. Spór kosmiczny o to zacz, czy kolejny papież będzie Murzynem, czy też kolejny Czukcza papieżem. Propozycją kompromisu, konsensusu, kontuaru i  czegoś tam jeszcze, jest rodowita Chinka uwieczniona na fotce wstępnej...
A teraz dość pieprzot, bo już czasu nie ma. Słuchamy...
Dziś nieco klasyczki, zarania konkretnej, tytanowej stali...

 
Jeszcze bonus na dokładkę...

syrena na łowach czyli lepsza sekta czy narkotyk

$
0
0
Na wstępie chcę uprzedzić antyklerykałów, że ten post nie będzie traktował o największej sekcie świata. Właściwie to megasekcie, jednocześnie zaś korporacji o strukturze mafijnej, do tego jeszcze legalnie działającej jako oficjalnie uznane państwo...
Rozumiem, że to uzgodniliśmy?...
Przeciętna mała sekta jest o wiele prostsza. Jej jądro stanowi "charyzmatyczny" lider, zwykle chory psychicznie, opętany jakąś chorą ideą. Choroba psychiczna nie przeczy jednak inteligencji. Lider ma pewną wiedzę, potrafi ciekawie się wysławiać. Nawet gdy puszczają mu emocje, gdy wyłazi z niego pospolity burak, to dla niektórych nadal jest atrakcyjny. Lider zawsze ma pomagiera. Pomagier jak pies słucha wiernie his master's voice, kopiuje jego zachowania, ale czasem wybiega przed niego pełen inicjatywy. Potem ogląda się oczekując pochwały. Choć głupszy od swojego pana, to nie znaczy, że kompletny bezmózg. Istotą działania sekty jest manipulacja. O ile lider manipuluje nieświadomie, odruchowo wręcz, to pomagier ma większy wgląd. Dlatego czasem trudno się zorientować, kto w tym duecie naprawdę rządzi...
Co jest celem sekty? Kasa? Władza? Owszem, tak bywa, ale nie zawsze. Bo bywa też tak, że ani jedno, ani drugie. Celem może być zaspokojenie jakiejś innej potrzeby natury psychicznej. Na przykład lider, całe życie samotny, obsesyjnie łaknie kontaktu z ludźmi. Zaś pomagier ma wieczny brak poczucia bezpieczeństwa...
Nie ma co jednak wnikać w motywacje sekty. Istotniejsze jest, kto pada jej ofiarą? Na pewno nie człowiek dojrzały, posiadający silną osobowość, niezależnie myślący, odporny na manipulację. Takich ludzi sekta się boi i nie próbuje ich kaptować. Nawet czasem próbuje ich tępić. Ofiarami sekty są zwykle ludzie zagubieni lub przechodzący chwilowe załamania, kryzysy wartości. Tacy idealnie się nadają do werbunku, gdyż są podatni na pranie mózgu. Sekta uśmiecha się do nich, puszcza oko niczym butelka z wódką na półce sklepowej lub torebka z innym dragiem w ręku nielegalnego dilera. Niczym syrena wabiąca, kusząca zabłąkanego żeglarza słodkim głosem i słodko wypiętą pupą...
Porównanie z narkotykiem nie jest tu bynajmniej od czapy. To przecież żadna nowina, że wielu ludzi zamiast się narkotykiem bawić, szuka w nim sposobu na życie. Niemniej jednak sporo z tych zagubionych ma na tyle zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że nie tędy droga. Że ścieżka proszku lub kieliszek płynu kierunku im nie wskażą. Na nich czeka kolejna pułapka. Bardzo przemili ludzie, którzy chętnie ten kierunek podpowiedzą. Ach, te ich błyskotliwe wypowiedzi, te ciekawe poglądy. Oni na pewno wiedzą wszystko, to czemu ich nie posłuchać? Tak oto, nasza zbłąkana duszyczka stopniowo przestaje używać mózgu, bo ktoś robi to za nią. Jakaż to frajda nie myśleć, nie brać odpowiedzialności za swoje życie...
Trawestując Mistrza Lema:
"Sekta pierze, sekta świeci, sekta wychowuje dzieci"...
Do tego jeszcze nie trzeba wciągać lub chlać żadnego świństwa...
I tak to jest...
Co zrobić, gdy widzimy kogoś, kogo syrena już złowi? Gdy jest to bliska osoba niewątpliwie przykry to widok. Ale niekoniecznie zaraz musi być nam ona bliska. Wystarczy, gdy jest to ktoś, kogo postrzegaliśmy jako sensownego człowieka. To również jest niezbyt miłe widzieć, jak się marnuje...
Odpowiedź jest niestety prosta...
Nic z tym nie robić...
Owszem, kilka słów przestrogi dla sportu nie zaszkodzi. A nóż czy widelec nie jest za późno? Zwykle jednak marnu szansu. Nie ma sensu walczyć. Zresztą to jest jego życie, jego szczęście. A my nie jesteśmy sektą, by mu mówić, jak ma to swoje szczęście w swoim życiu osiągać. Niech robi co chce/???/...
Natomiast kolejne pytanie to, jak w ogóle z takim delikwentem postępować? Tu również odpowiedź jest prosta. Indywidualnie, tak jak w każdym innym przypadku. Okazuje się bowiem, że może się zdarzyć, iż ów członek sekty jest jednak porządnym człowiekiem. Nawet, jeśli jego guru to kawał kurwy...
...
Na koniec jeszcze anegdota, jak najbardziej oparta na faktach. Otóż znałem kiedyś dziewczynę, która mocno popłynęła w różne ingredyjencyje zmieniające jej świadomość. Wreszcie jednak oberwała mocno po pupie od takiego stylu życia. Postanowiła się leczyć, tylko bardzo źle trafiła. Poszła do katolickiego ośrodka. Słyszałem o tym ośrodku, miał on opinię sekty. Gdy się o tym dowiedziałem, pomyślałem sobie, że sekta sektą, ale dziewczyna przynajmniej dłużej pożyje. Lecz gdy spotkałem ją po paru latach...
Jenyyyy!!!!...
To było naprawdę ciężkie przeżycie, gdy poszliśmy na jakąś tam kawę, czy inny sok czereśniowy. Tego się wręcz nie daje opisać. Tak chorą, nawiedzoną gadkę rzadko się słyszy. Istna lobotomia. Awersja do dragów okay. Tu no problem. Co prawda nie jestem zwolennikiem terapii awersyjnej, ale lepsza awersja niż miłość do tego sportu. Natomiast została koszmarnie okaleczona w innym temacie. Otóż przy okazji dostała awersji do uprawiania miłości...
/Tu mi się skojarzył film "Mechaniczna Pomarańcza"/...
No dobrze, ale zostawmy ten cholerny seks. Z tą dziewczyną się nie dało o niczym normalnie gadać. Tylko "Jezus to" i "Jezus tamto", jak katarynka. "Jezusiła" mi tak, "jezusiła", aż nadeszła ta oto wielkopomna chwila, gdy zaczęła mnie nawracać. Taktownie więc wymiksowałem się z tej sytuacji, jakoś dałem radę. Zaś potem sobie tak pomyślałem, że z dwojga złego, to chyba lepiej miała jednak pod sufitem, gdy ćpała...
Rzecz jasna, ta anegdota nie daje żadnej odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule. Ja jej na pewno nie znam...
...
Aha...
Zapomniałem dodać, że w necie sekty również polują...
Ale tak naprawdę, to czy musiałem to dodawać?...
...
W części muzycznej nawiązanie do tematu syren i syrenek...
Ale w kompletnym oderwaniu od tematu tekstu...
/Jakże ja lubię ten kawałek/...

kot w karczmie czyli jak spieszono huzara

$
0
0
- Panowie huzarzy, wykąpmy konie w szampanie!...
- Ale panie poruczniku, toż to wydatek byłby straszny, a żołdu nie było od trzech miesięcy!...
- Ech, wy... To chociaż oblejmy piwem kota!...
- A gdzie kot?...
- Właśnie idzie...
- O makczu pikczu!...
/W wersji uncensored jest "magdziu piździu"/...
- Chcieliście kota, jest kot....
- Ale to miał być kot, a nie KOT!...
- Oj tam, oj tam, dramatyzujesz...
- Ciekawe, czy ten kot lubi piwo?...
- Mnie bardziej ciekawi, czy lubi huzarów?...
- Nawet jak nie lubi, to chyba na jedno wychodzi...
- Czy mogę zadać optymistyczne pytanie?...
- Czyli?...
- Co nam karczmarz dodał do piwa?...
- Aha, tędy kombinujesz?...
- Skoro broń została w sieni, to nie ma innej opcji...
- Ale zaraz, zaraz, patrzcie, wychodzi...
- Chyba wiem, dokąd on idzie...
- No?...
- Idzie do stajni kogoś z nas spieszyć...
- Został nam jeszcze luzak...
- Nie został...
- Jak to?..
- Właśnie go zjedliśmy. Spyży nie dowieźli...
- Przecież ja nie jadam koniny!...
- Już jadasz. A la guerre comme a la guerre...

- Wielkie mecyje! Raz to jeszcze nie jest jadać...
- Jakby nie było, oszczędzimy na szampanie...
- Ale na piwie nie oszczędzajmy. Karczmarzu!...
Tymczasem Koń Rafał ze swoją nową osobistą narzeczoną, która po wyjściu doń ze stajni dokonała aktu dezercji, byli już hen...
A może jeszcze dalej?...
Aha...
Tygrysią skórę posiali gdzieś po drodze...
Koń Rafał, Koń Rafał, nananynynynunyna, Koń Rafał...

takie se tam epitafiu czyli trybutu bardu

$
0
0
W długi, śmieszny karabin
I w stary bagnet zbrojny,
Zjawił się u mnie żołnierz
Z pierwszej światowej wojny.

I stanął w okienku strychu
Z tym karabinem w dłoni,
I strzela przez to okienko
I widać się przed kimś broni.

Na próżno mu tłumaczę
Że teraz to nie ma sensu,
I żeby sobie odpoczął
Bo ręce mu się trzęsą

I żeby przestał strzelać
Bo wszędzie jest spokojnie,
I jest nie tylko po pierwszej
Lecz i po drugiej wojnie.

On milczy i patrzy w przestrzeń
Nieruchomymi oczami,
I strzela tępo i często
Zardzewiałymi kulami.

Do wrogów nieistniejących
A wciąż tak samo złych,
I czasem mój mały synek
Idzie do niego na strych.

Zanosi mu miskę zupy
Albo trzy, cztery bułki,
A idąc zawsze zabiera
swój łuk i strzały z półki.

A żołnierz jest bardzo głodny,
Lecz nim się rzuci na żarcie,
Ustawia mojego synka
Na niepotrzebnej warcie.

Więc synek wkłada hełm,
W którym wygląda śmiesznie,
I strzela z łuku, a żołnierz
Jedzeniem się dławi pośpiesznie,

Lecz jedząc spogląda czujnie
Ku ciemniejącym polom,
Posłuszny przebrzmiałym rozkazom
Żałosny i smutny DZIWOLĄG.

A mnie wcale nie śmieszy
Tej sprawy absurd niezmierny,
Mnie imponuje ten żołnierz,
Przynajmniej jest czemuś wierny.

/Wszelkie skojarzenia z załganym do szpiku kości, do krwi z dupy ostatniej, werbalnym "damskim bokserem", blo/a/gierem noszącym nicka "Stary Niedźwiedź" są w tym momencie jak najbardziej uprawnione ===TU===. Jak to stwierdziła kiedyś jedna z moich Koleżanek, "ten LAMUS chyba nigdy porządnie robala nie umoczył, tylko go zalewa mamrotem"/... 

Jedziemy dalej /jebać lamusów/... 

Ja jestem sobie bałwan, wesoły biały bałwan
Bałwan jak lód - haha, bałwan jak cud - haha
Na Antarktydzie, na Giewoncie
Na Jungfrau-joh czy na Bergenspitz
Z goździkiem w klapie czy z wazonem
Ja maszeruję sobie w rytm

Makary, Makary, Ty jesteś bałwan stary
Makary, Ty to wiesz hoho
Makary, jesteś bies hoho
Makary, Makary, bies na kobiety, bies na filety
Makary, Makary, pies na pulpety - niach niach

Wszystkie świętości świata, tiara, korona bez i z
Należą do mnie, haha, don Juana
Z Antarktydy , czy z Giewontu z Jungfrau-joh czy z Bergenspitz
Z goździkiem w klapie czy z wazonem
Ja maszeruję sobie w rytm

Makary, Makary, Ty jesteś bałwan stary
Makary, Ty to wiesz hoho
Makary, jesteś bies hoho
Makary, Makary, bies na kobiety, bies na filety
Makary, Makary, pies na pulpety - niach niach

Oto kawaler białej gwiazdy, bohater, heros, ba i cóż ?
Au revoir madame...
Z Antarktydy, czy z Giewontu, z Jungfrau-joh czy z Bergenspitz
Z goździkiem w klapie czy z wazonem
Ja maszeruję sobie w rytm

Makary, Makary, Ty jesteś bałwan stary
Makary, Ty to wiesz, hoho
Makary, jesteś bies, hoho
Makary, Makary, bies na kobiety, bies na filety
Makary, Makary, pies na pulpety - niach niach

/Ot, taka ma drobna autoprezentacyja/... 


Kontynuujemy, napierdalamy...
  
Kotuś, Pieseczek, Chrabąszczyk, Myszka,
Pchełka, Jagniątko, Łasiczka, Liszka,
Chrząszczyk, Motylek, Krówka, Biedronka,
Kureczka, Kózka, Wróbelek, Stonka,
Jeżyk, Słowiczek, Słoniczka, Muszka,
Miś, Karaluszek, Świerszczyk, Papużka,
Pszczółka, Jabłuszko, Agrest, Malinka,
Jagódka, Gruszka, Śliwka, Jeżynka,
Różyczka, Bratek, Goździk, Lilijka,
Chaber, Stokrotka, Bzik, Konwalijka,
Burak, Buraczek, Groszek, Marchewka,
Seler, Pietruszka, Por i Brukiewka,
Dzionek, Dzioneczek, Gwiazda, Gwiazdeczka,
Słonko, Słoneczko, Drożynka Mleczna,
Psipsia, Kruszynka i jeszcze parę
To są imiona...
To są imiona...

No właśnie... 
To są zacz imiona tych niewątpliwie Zacnych, tudzież niewątpliwie Hożych i Nadobnych  Pań, które to marnują swój pieprzony cenny czas, by zaglądać na tego pieprzonego bloga w celu odmóżdżania się pieprzonym idiotyzmami publikowanymi na tymże...
...
A teraz tak poważniej /bo zwykle sobie żartujemy/...
Zaistniała taka sytuacja, że..
W lutym tegoż roku wyprowadził się do Nawii Tadeusz CHYŁA...
/Oby pił miód z wielkiego rogu na ucztach u Odyna/...

Resztę se wyguglujta, albo zapytajta mądrych ludzi...

niesforność czyli z dzienniczka gimnazjalistki

$
0
0
"Zuzia jest krnąbrna i bardzo niepoprawna politycznie. Nie nosi majtek i brzydko siedzi eksponując krocze. Na zwróconą uwagę proponuje katechecie, by odbył ze sobą stosunek płciowy oraz pocałował ją w pośladki. Dłubie w nosie, pstryka pozyskanym materiałem i propaguje treści. Nie chce mówić "skrobanka", tylko "usuwanie ciąży". Podczas modlitwy wykonuje obsceniczne gesty. Gdy wizytujący lekcję ksiądz prałat włożył jej rękę pod sukienkę, dokonała aktu przemocy podbijając mu pięścią oko.
Proszę o przeprowadzenie z córką rozmowy wychowawczej"...

rozmowa wychowawcza czyli dookoła dzienniczka

$
0
0
- Ojciec, zaistniała taka sytuacja, że...
- Coś zrobiła?...
- Ja nic nie zrobiłam, tylko wychowawczyni klasy...
- Kontynuuj, kontynuuj...
- Wpierdoliła mi uwagę do dzienniczka...
- Znowu?...
- Nie takie znowu, poprzednia była aż tydzień temu...
- Nie przerywaj ojcu mówiącemu, że znowu tej kretynce odwaliło...
- Podpiszesz?...
- Córcia, daj może najpierw ojcu poczytać te pierdoły...
Poczytałem /vide poprzedni post ===TU===/...
Teoretycznie rzecz biorąc, ostatnie zdanie uwagi kwalifikowało się do nader poważnego focha. Primo, to bardzo nie lubimy z moją szanowną koleżanką osobistą małżonką /nieślubną zresztą/, gdy ktoś nas próbuje pouczać nieproszony, jak wychowywać nasze dziecko. Secundo, to akurat tak się oto składa, że my dość dużo rozmawiamy sobie z Zuzią i de facto każda taka rozmowa ma pewien walor wychowawczy. Dla nasz zresztą ma też, bo dzieci czasem wiedzą lepiej od nas. Ale, że od nadmiaru focha głowa boli, olałem omawiane zdanie...
Kwestię dłubania w nosie i pstrykania, sport zwany "kręceniem kuli", również olałem. Bo któż tego sportu nie uprawiał? Nawet dorośli od czasu do czasu pozwalają sobie na małą partyjkę. Co prawda młodej panience to nie przystoi, ale im jest starsza, tym bardziej nie przystoi. To kiedy, do ciężkiej cholery nasza Zuzia ma dłubać, kręcić i pstrykać?...
Natomiast wzmianka o "propagowaniu treści" brzmiała jak zwykle interesująco. Pomijając już kwestię, że samo słowo "treści" fajnie brzmi, to zawsze otaczał je pewien nimb tajemnicy, zagadkę, cóż ono może konkretnie skrywać...
- Zuzia, jakie treści propagowałaś?...
- Żadnych...
- Tyle, to my wiemy wszyscy. A tak konkretami?...
- Wydaje mi się, że to poszło chyba o to, że jak katecheta zaczął nas straszyć genderem, to zadałam mu pytanie...
/Gender to ponoć jest taki potwór, który biega po ulicach, obcina chłopakom siusiaki i doprawia je dziewczynkom. Ale generalnie jednak, w szerszym rozumieniu, to jest to takie tajemnicze "cóś" ukryte w treściach, co bierze i rodziny rozbija/...
- Jakież znowu pytanie, Zuzanno nasza ozdobna?...
- Bo się zapytałam centralnie o taką tylko drobną sprawę, czy chłop w czarnej sukni z guzikami to też gender?...
- Dostałaś odpowiedź?...
- Nie zdążyłam, bo akurat wszedł ten prałat...
Tu się wtrąciła moja koleżanka małżonka...
- Córcia, za tego prałata wyłapujesz zjebę. Postąpiłaś źle. To się robi tak. Wstawaj z krzesła ojcze naszej córki...
Ostatnie zdanie było do mnie. Wstałem...
- Złap mnie za cipę...
- Przy dziecku????...
- Oj tam, oj tam, zasymuluj tylko...
Zasymulowałem...
Po czym mama naszej Zuzi zasymulowała kilka technik, po których, gdyby były realne, powinienem się poczuć jak zgniły kartofel...
- Córcia, rzecz w tym, by śladów nie było. Toć ćwiczyłaś to już...
Zuzia nagle zaczęła oglądać czubki własnych butów...
- Dobra, dobra, żadnych poczuć winy, bo to szkodzi zdrowiu...
- Udawałam!!...
Wmieszałem się:
- Nie zapominaj, że potem od razu walisz na policję, żeby starego zboka za jaja wzięli. A teraz już zarządzam koniec tej rozmowy wychowawczej. Piszę odpowiedź...
Postanowiłem skupić się na sprawach istotnych, bzdety pominąć:
"Szanowna Pani Wychowaczynio Klasy.
Nasza córka, Zuzanna jest już w takim wieku, że sama decyduje co ma na siebie włożyć. Szczególnie dotyczy to bielizny. Jako rodzice nie mamy na to wpływu.
Jednakże nasza córka Zuzanna jest jeszcze w takim wieku, że jej krocze nie powinno być obiektem zainteresowania katechety. Jako rodzice mamy więc prawo być zaniepokojeni polityką kadrową prowadzoną w szkole.
Kwestią zachowania pana prałata mamy zamiar zająć się zupełnie osobno w siedzibie odpowiednich organów.
Z poważaniem
/podpisy w miarę czytelne/"...
Na koniec wmeldował się na biurko kot Stefan, który spał i do tej pory miał wyrąbane na tą całą sytuację. Rzucił okiem na tekst, zaaprobował zdawkowym miauknięciem, po czym udał się do kuchni, dając tym samym jasno do zrozumienia, że "wychowanie wychowaniem, ale teraz jest kolacja"...
                                              
Na tym właściwie można by zakończyć tą literacką ekspresję artystyczną, Mnie tylko, jako jej twórcy przyszły takie oto treści do głowy, że gdy w rodzinie panuje luz i dobra komunikacja, to takiej rodziny żaden gender w czarnej sukni nie rozbije...
Viewing all 567 articles
Browse latest View live